ógłbym równie dobrze zatytułować ten wpis: Dlaczego wracam do Battlefielda? Bo tu nie chodzi o konkretny tytuł a o zjawisko, dotyczące zresztą nie tylko FPSów.
Stoję na rozdrożu. Ścieżka w prawo prowadzi do gier innowacyjnych, w lewo zaś do rzeczy zasiedziałych na rynku od lat, które się właściwie już nie zmieniają. Co najgorsze: każda z nóg chce iść w inną stronę. Stoję więc na tym cholernym rozdrożu w szpagacie, a trawa złośliwie łaskocze mnie po jajkach.
Gdy tylko odpalam jakąś grę, oceniam ją przede wszystkim pod kątem świeżości. Jeśli tylko przełamuje obecne na rynku schematy, od razu zyskuje u mnie specjalne względy. Myślicie, że czemu tak dobrze bawiłem się przy Card Hunterze czy Jazzpunku? Tam po prostu z co chwilę wydobywałem pewne smaczki, których próżno szukać w innych tytułach. I chociaż każda z tych produkcji miała swoje wady, polecałem je Wam kiedyś i dziś tego słowa bym nie cofnął.
Z drugiej zaś strony — Cywilizację ogrywam od pierwszej odsłony, jeszcze wydanej na Amigę. Znam tę serię na pamięć i nie muszę nawet spoglądać do instrukcji, gdy wychodzi nowa część. Zawsze jest to samo rozpoczęcie: osadnik w asyście wojownika i misja założenia miasta, które stanie się podwalinami imperium. Każdą odsłonę kupuję w dniu premiery i spędzam przy niej co najmniej kilkadziesiąt godzin. A co najlepsze, zawsze udaje mi się przynajmniej kilkukrotnie wrócić do zakupu, zanim Firaxis nie wypuści nowej części. Innymi słowy: płacę za każdym razem tylko po to, żebym mógł zagrać w grę, którą dobrze znam.
Tak wiem: paranoja. Co najśmieszniejsze, to nie jest odosobniony przypadek. Mam parę takich serii kupowanych pomimo tego, że się właściwie nie zmieniają. Świetnie zresztą to zjawisko opisał Dariusz „Sir Haszak” Michalski, były redaktor legendarnego Gamblera, na Gadżetomanii:
„Parafrazując inżyniera Mamonia, stwierdzam, że mnie się podobają gry, które już widziałem. I to doskonale tłumaczy, dlaczego dziś grywam w sequele. Oczywiście nie przeczę, że mogłaby mi się spodobać i inna gra, ale świadomie nie wybieram tych innych, bo nie mam czasu na ich poznawanie. W sequelu mechanikę gry mam zazwyczaj opanowaną i mogę się skupić na akcji i taktyce.”
Mogę się założyć, że Wy także macie takie tasiemcowe tytuły, które ogrywacie raz za razem. Gdyby tak nie było, Electronic Arts ze swoimi Fifami czy Activision z rekordowymi Call of Duty nie istniałyby dziś w obecnej formie. Ci wydawcy fundują nam przede wszystkim tasiemce.
Powiedzmy sobie szczerze, nikt nie lubi czuć się zagubionym. Od dzisiejszych gier wymagamy takiego zaprojektowania, żebyśmy mogli jak najszybciej przyswoić sobie wszystkie najważniejsze reguły rządzące nimi, bo dzięki temu szybciej zaczynamy czerpać przyjemność z zabawy. Z tego też powodu w obecnych czasach instrukcje wyginęły niemal zupełnie. I nie mówię tutaj tylko o papierowych przewodnikach uczących jak poruszać się po zawiłościach mechaniki — mam na myśli instrukcje w ogóle.
Dziś królują samouczki. Nawet bijatyki są tak projektowane, żebyśmy weszli gładko w rozgrywkę — wystarczy tu przywołać chociażby Mortal Kombat. „Kampania” tam składała się z serii wyzwań, w których po kolei uczyliśmy się większości ciosów. Zresztą jeśli o tym tytule mowa, tu znów zadziałało „prawo tasiemca” — pomimo tego, że w ostatniego Mortala grałem jeszcze na Amidze, nie miałem absolutnie żadnych problemów z przypomnieniem sobie, jak wykonywać poszczególne ciosy. Dostałem grę znajomą, a to było najważniejsze.
Nie jest oczywiście tak, że wydawcy zawsze są źli i nie wprowadzają innowacyjności. Kilka razy do roku wypuszczany jest tytuł łamiący wszelkie reguły i usiłujący namieszać na rynku. W zeszłym roku był to chociażby Far Cry: Blood Dragon, zapowiedziany 1 kwietnia przez Ubisoft (długo potem nie mogłem uwierzyć, że taka gra naprawdę powstanie), czyli doskonałe oddanie klimatu kina akcji lat 80‚.
Problem polega na tym, że takie działania to loteria. Nikt do końca nie wie jak odbiorcy zareagują na nowe propozycje. Bo co z tego, że jakaś produkcja zyskała dobrą prasę, skoro gracze niezbyt chętnie sięgali po nią na półkach sklepowych? Przykładem niech tu będzie Battlefield: Bad Company 2, stworzony przez DICE — nie znam żadnego fana serii, który źle wyrażałby się o tej konkretnej odsłonie, a mimo to najwidoczniej wyniki sprzedaży nie były zadowalające, bo na kolejną grę z tym właśnie podtytułem czekamy od sześciu lat i wciąż cisza. Żeby nie iść daleko, podobna sytuacja przez długi czas była z Mirror‚s Edge, także stworzonego przez DICE, a za wydawcę mającego Electronic Arts — chociaż tutaj następca został oficjalnie ogłoszony i w najbliższym czasie powinien się wreszcie pojawić.
I wiecie co? Stoję dziś przed dylematem: Kupić kolejną część Dark Souls czy nie? Byłaby to już trzecia odsłona właściwie tego samego tytułu, w którym sam rdzeń gry nie zmienia się właściwie wcale a wszelkie modyfikacje można uznać za naturalną ewolucję. I mój dylemat nie polega na tym, że boję się ogranego schematu. Ja po prostu wiem, że będę się dobrze bawił i znowu z życia zniknie mi kilkadziesiąt godzin. Jak myślicie, brać?